Bez tytułu
Komentarze: 1
A teraz poważniej, chociaż nie, będzie zabawnie, będzie jeszcze zabawniej. Po pierwsze, dlaczego piszę. Kiedyś, o ile dobrze pamiętam, padło stwierdzenie, że uważasz mnie za kumpla. Może dlatego? A może szkoda mi, że nie wypijemy nic razem? Chciałbym spotkać kiedyś gościa podobnego do mnie, bo to wymierający gatunek. Nigdzie nie przynależą, są znikąd i idą donikąd. Poza tym większość z nich jest już gdzie indziej – po tamtej stronie. Zazdroszczę im i nienawidzę ich. Zazdroszczę im braku tego codziennego doła, braku problemów z własnym ja, braku jakichkolwiek uczuć i nienawidzę ich za to, że poszli tam beze mnie czy też przede mną – nomenklatura w tej chwili nie jest aż tak ważna.
Najbardziej zazdroszczę gościom, którzy zrealizowali pomysł – ci, którzy poszli w góry nie wracając już. Oni przynajmniej byli fair – nikt ich nie podejrzewa o to, że mogło to być zaplanowane co do joty. Poza tym nie obciążają bliskich wątpliwościami typu: „dlaczego on to zrobił?”. Nie chcą robić tego jak te szczyle, co to ledwie parę pał w szkole łapie i już leci ze sznurkiem do łazienki albo gdy jakaś siksa puści go w trąbę i obżera się tabletkami starych. Oni są perfekcjonistami – muszą mieć najpierw plan, doskonały plan. Najpierw pozałatwiali wszystkie sprawy, porozliczali się ze wszystkimi, ale wszystko spokojnie w ciągu dłuższego czasu tak, aby nikt nic nie podejrzewał. Potem dokładnie zniszczyli wszystkie notatki, listy i ślady, które mogłyby naprowadzić na jakikolwiek ślad. A potem czekali, cierpliwie czekali, bo tacy jak oni są cholernie cierpliwi – mogą czekać miesiąc, pół roku, rok – czas w tej sytuacji nie odgrywa już tak istotnej roli. Ale czekają, jeżdżą w góry i to bardzo często – szukają odpowiedniego miejsca lub trasy, sprawdzając przy okazji warunki pogodowe. Zastanawiałeś się kiedyś dlaczego śmierć w górach spotyka zazwyczaj wytrawnych turystów idących w pojedynkę na szlak?
Cholera żałuję, naprawdę żałuję, że nie napijemy się wódki. Pewnie wiesz, że nici z wyjazdu. Właściwie wiedziałem na samym początku, ale jakaś iskra nadziei... A teraz tę iskrę o kant dupy można potłuc. Nie, oczywiście nie usłyszałem tego wprost – u mnie było: „wiele zmieniło się w moim życiu” albo „w moim życiu zaszły duże zmiany”. Aż mnie korci zapytać „kim on jest?” „czy też pali westy?”, żeby udowodnić sobie, przede wszystkim sobie, że nie jestem takim idiotą, jakim się sobie wydaję. Ale co ja piszę? Przecież nawet nic się nie zaczęło, więc jak coś mogło się skończyć? Przecież nie mam do tego żadnego prawa!. Nie uwierzysz jak łatwo samego siebie w takich chwilach oszukiwać, tak pięknie można robić się w trąbę, że ho, ho. Najzabawniejsze jest jednak to, ze czuję się jak ten „skundlony pekińczyk”. Tylko dlaczego?! Dlaczego, kurwa mać, nie mogę spać po nocach, dlaczego po śmierci matki nie płakałem, choć to było parę lat temu, a teraz... Po kilku dniach względnego spokoju dopada mnie to wszystko na nowo, wciąż na nowo i nie potrafię zrozumieć i, co gorsze, nie potrafię się powstrzymać.
Nie, wcale nie idzie o to, że z powodu kogoś tam mam dość tego wszystkiego. Nie, wcale nie. Dzięki temu przynajmniej zrozumiałem to, co zresztą wiedziałem wcześniej, ale wcześniej były jeszcze marzenia, jakieś cele, zamiary. Teraz jest przynajmniej jasne, że dla takiego rodzaju osobników nie ma miejsca, a wcześniej nie było i nie będzie. Co w końcu poradzimy na to, że człowiek nie urodził się we właściwej epoce. W angielskim brzmi to kapitalnie „nowhere man” – człowiek bez korzeni, bez przywiązania do kogokolwiek i do czegokolwiek, no, może poza kilkoma drobiazgami. Po cóż właściwie się zmagać z tym wszystkim? Do pewnego momentu można żyć na przekór innym czy, jak to się mówi, na złość innym, ale po iluś tam latach powoli staje się coraz mniej zabawne, zaczyna po prostu już nużyć, czuje się okropne zmęczenie. A poza tym, komu tak naprawdę może brakować takich indywiduów? Komuś, kto wpada czasami napić się piwa? Komuś, kto pojawia się nagle w drzwiach i mówi: „stary, kurwa, żenię się tzn. muszę – ona jest w ciąży; napij się ze mną” albo komuś, kto ma dylemat: „...ona już tyle czasu nie miała okresu, a jak zajdzie, co robić...”? Śmieszne to wszystko, podrzędna tragifarsa z trzeciorzędnego prowincjonalnego teatrzyku. Nie chce mi się już pisać.
Przeszłość, własne słowa z już odległej, na szczęście, przeszłości. Patetyczne ja, zranione ja i śmieszne ja.
Dodaj komentarz